X lat i 10 miesięcy. Jeszcze dwa i może umrę. Nie to, że choruję lub chcę; ale bardzo często pojawia się taka myśl. Oczywiście to rodzaj ucieczki: może nie muszę się martwić, bo i tak wcześniej (nim coś się stanie) umrę. Szczerze mówiąc to naprawdę przynosi mikro ulgi i takie poczucie wyzwolenia się od trosk. Jakie tam ja mam troski, serio, żadne. Raczej poczucie winy (taaaaakie duże! Mogę się pochwalić całą kolekcją, większe, mniejsze, codziennie, ba, co chwila! wybieram sobie co lepsze, najlepiej skrojone do momentu, no bawię się pysznie, mówię Wam! Pysznie, bo jestem taka pyszna, jak ja tak mogę, ale ze mnie egoistka i dlaczego piszę tylko o sobie? Ee, o czym ja to).
A wieczorami czuwam. Mija zmęczenie po nieprzespanej nocy i długim dniu. Naprawdę, mija. Kocham spać, kocham moje niepokojące jak skandynawskie thrillery sny, ale nie chcę jeszcze wsiadać do tramwaju na drugą stronę nocy. To jest czas dla mnie, nawet jeśli go praktycznie nie ma. Wolę nawet siedzieć i czekać… czuję się bezpiecznie. Jest ciemno (za dnia umieram z tęsknoty za słońcem!), cicho, czuję potencjał, czuję jak kiełkuje i rośnie, chociaż nie wiem co. Potencjał i potęga. Ora di dormire, przypomina uprzejmie telefon. Podziękuję, poczekam na następny, pogadajmy jeszcze. Myślę o tym wszystkim, a w głowie istna synestezja klisze, urywki, zgiełk, słowa, moje, rozmówców, pisane, z artykułów, głupie obrazki, memy, nagle coś się wyłania z dźwięków zasłyszanych, nagłe olśnienie zrozumienie sytuacji, nagły wstyd jak mogłam tak palnąć, przecież tego nie dało się inaczej zrozumieć, ale mój mózg patrzył z drugiej strony i było czarno-białe, co też oni sobie pomyślą, ale przypominam, może umrę i to
wszystko nagle się urwie